Obiecany post o studiach chemicznych część 1. w formie odpowiedzi na Wasze pytania 🙂
“Studiowanie chemii: na politechnice czy uniwersytecie?”
Zaczynając od początku. Ja ukończyłam kierunek: chemia (specjalność chemia leków) na uniwersytecie. Jeszcze przed studiami przemknęła mi myśl “a może jednak politechnika”? Jednak zaraz ta myśl została wyeliminowana z mojej głowy – z matematyki zawsze byłam bardzo dobra, ale wizja projektów, rysowania na papierze milimetrowym tych dziwnych strzałeczek i itp. mnie przerażała. Nigdy nie miałam wyobraźni przestrzennej (co tak na marginesie, utrudniało mi naukę okropnej krystalografii) i to był główny powód, dla którego tam się nie wybrałam. Drugim powodem był dojazd – przez praktycznie całe studia dojeżdżałam na uczelnie. Do Katowic miałam około godziny drogi pociągiem, natomiast do Gliwic (w której mieści się politechnika) – prawie dwa razy tyle. Poza tym na te same studia wybierała się moja przyjaciółka i obie, jednogłośnie wybrałyśmy wtedy Katowice a co za tym idzie uniwersytet. Czasami oczywiście żałowałam, że nie wybrałam politechniki – najbardziej wtedy, kiedy na pierwszym roku studiów musiałam uczyć się (UWAGA!) filozofii. Bo niestety takie są “zalety” uniwersytetów – mają kształcić ogólnie, a nie tylko nauczać rzeczy związanych z Twoim kierunkiem. Na większości uczelni technicznych takiego dziadostwa nie ma. Piszę “na większości”, bo kiedyś ktoś mówił mi, że studiował na politechnice i miał jakiś dziwny, humanistyczny przedmiot, ale to raczej rzadkość. Kolejną zaletą politechniki jest na pewno tytuł inżyniera, bo chyba lepiej brzmi na dyplomie inżynier niż licencjat? (Dużo osób uważa, że dobry tytuł pomaga w zdobyciu późniejszej pracy w zawodzie – osowiście uważam, że przede wszystkim pomaga samozaparcie: chęć uczestnictwa w różnego rodzaju dodatkowych zajęciach, szukanie stażu już na studiach, żeby nie obudzić się ,,z ręką w nocniku”, kiedy studia się już skończą). Kilka osób, które studiowały ze mną na roku, chciały jednak tego inżyniera mieć, więc np. po 2 roku na chemii zapisywały się na drugi kierunek, jakim jest technologia chemiczna i studiowały oba jednocześnie. Chyba najlepiej jest to zrobić po drugim roku – bardzo dużo ocen ma się wtedy przepisanych z chemii i tak naprawdę nadrabia się tylko przedmioty techniczne.
„ Czy poradzę sobie na chemii, jeśli matematyka to moja słaba strona?”
To chyba jedno z najczęstszych pytań, które dostaję. Na pierwszym roku najwięcej nauki jest nie z chemii, ale właśnie z matematyki czy fizyki. Pamiętam jak dzisiaj swoje pierwsze konwersatorium (taka trochę lekcja jak w liceum, ale trwa ok. 1,5h) z Królowej Nauk. Kiedy z niego wyszłam, jedyną myślą było „uciekaj stąd jak najdalej” – a przecież z matematyki zawsze byłam bardzo dobra i to był jeden z moich ulubionych przedmiotów w liceum. Niestety rzeczywistość była dołująca. Tym bardziej, że trafiłam na chyba najbardziej wymagającą prowadzącą na roku…ale, że jestem osobą zdeterminowaną to zawzięłam się w sobie i ciężką pracą zdobyłam na koniec 4,5 (4+) w pierwszym semestrze (a myślałam, że nie zdam – serio!) a w drugim miałam już 5 i to dość łatwym kosztem, bo zmieniła mi się prowadząca. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo: dużo osób z mojego roku albo zrezygnowało przez matematykę albo nie dali rady kolejny raz na egzaminie. Znam również osoby, które walczyły i tak kombinowały, że przebrnęły przez całe studia nie ucząc się za wiele. Także osobiście uważam, że jak ktoś idzie na chemię, bo ta dziedzina naprawdę go interesuje to poradzi sobie z każdym przedmiotem, nie ważne jak ciężko by było😉 Tak na marginesie mi bardzo pomogły (dostępne w internecie) kursy z matematyki dla studentów Krystiana Karczyńskiego – naprawdę warto się w nie zaopatrzyć, mistrzostwo świata 😊
,, Z czym studenci mają największe problemy na studiach chemicznych oraz które lata są najcięższe?”
Ciężko mi odpowiedzieć na te pytania, bo to bardzo indywidualna kwestia. Na pewno sam początek studiów jest dość ciężki, bo trzeba przestawić się na zupełnie inny tryb nauki niż w liceum. Niektórzy uważają, że na chemii w porównaniu np. do medycyny nie ma wcale nauki i można się opieprzać, co niestety jest błędnym myśleniem. Ja przez pierwsze 3 lata studiów (cały licencjat) tak naprawdę nie wychodziłam z książek. Wiadomo, ambicje robiły swoje, ale kiedy w tygodniu było kilka kolokwiów (sprawdzianów) i wejściówek (odpytywanie przed wejściem do labo) to nie dało się przejść obok podręczników obojętnie. Nie była to też dla mnie jakaś wielka krzywda, bo ja lubiłam się uczyć i stwierdziłam, że jak trzeba to trzeba i nie ma bata. Na pierwszym roku wcale nie dominowały przedmioty chemiczne (są tam tylko drobne rozszerzenia chemii z liceum), natomiast królowała wspomniana wyżej matematyka i fizyka i to był główny problem studentów na pierwszym roku (oprócz oczywiście znienawidzonej filozofii i ambitnej pani profesor). Na drugim roku zaczęły się już prawdziwe studia chemiczne, czyli np. chemia nieorganiczna (jeden z moich ulubionych przedmiotów na studiach! Naprawdę warto chodzić na wykłady do najlepszego profesora UŚ), której naprawdę poświęciłam dużo czasu a z której kolokwia były bardzo upierdliwe dla studentów (po prostu dużo nauki + włączenie myślenia). Kolejnym przedmiotem, który nie cieszył się sympatią była krystalografia (o zgrozo!)- nauka o kryształach, o położeniach atomów i o rysowaniu jakiś kółek z krzyżykami…do dzisiaj nie wiem, o co tam chodziło a miałam z tego 5. Osoby, które mają wyobraźnie przestrzenną nawet się z tym przedmiotem polubiły – ja zdecydowanie nie. Niestety na 4 roku (1 roku studiów magisterskich) przedmiot ten wraca jak boomerang! Na 2-3 roku największą zgrozę budziła chemia fizyczna (takie połączenie fizyki, chemii, matematyki i elektrochemii z dużą ilością wzorów, zadań i teorii). Dla mnie najbardziej uciążliwe były pierwsze laboratoria. Moja grupa miała je akurat od godziny około 14 do chyba 19….Ogólnie trwały długo, zbyt długo. Przed każdym labo były wejściówki z takiej ilości materiału, że człowiek nie wiedział jak się nazywa. Mojej osoby prowadząca szczególnie nie lubiła, przez co wałkowała mnie najbardziej z grupy. Oprócz tego po wykonaniu danego ćwiczenia trzeba było z niego zrobić sprawozdanko na (dosłownie!) milion stron z wykresami, obliczeniami, teorią i innymi pierdółkami. Jeśli trafiłeś na „super” prowadzącego, który błąd potrafił wyczuć wszędzie (nawet w jednej liczbie po przecinku) – stajesz się szczęśliwcem oddającym sprawozdanie w nieskończoność. Obłęd! Są jeszcze z tego konwersatoria, czyli po prostu 1,5h lekcje (chyba dwa razy w tygodniu) i te akurat zajęcia były dla mnie przyjemnością – pomimo dużej ilości zadań i strasznych kolokwiów. Egzamin z chemii fizycznej na UŚ był ustny i bardzo miło go wspominam a panią profesor do tej pory bardzo cenię za kompetencje i podejście do studentów. Oprócz chemii fizycznej cały 3 rok jest pod hasłem chemii organicznej – dla mnie wymarzony przedmiot, uwielbiałam go i złego słowa powiedzieć nie mogę. W drugim semestrze na 3 roku pojawiła się biochemia i tutaj nie znam osoby, której ten przedmiot psychicznie nie zmiażdżył (jedyny egzamin na studiach, z którego miałam drugi termin i pomimo ciągłej nauki zdałam go na 3,5. Terminów poprawkowych mój rocznik miał chyba z pięć – katedra biochemii nas wprost uwielbiała). Jeżeli chodzi o studia magisterskie (trwają 2 lata) to zdecydowanie jest lżej niż na licencjacie. Zdarzają się przedmioty upierdliwe (szczególnie na pierwszym roku mgr) takie jak np. spektroskopia czy analiza instrumentalna, ale da się przeżyć. Ja połowę 4 roku przechodziłam w ciąży i dałam radę się uczyć (nie opuściłam żadnego dnia na studiach!), a ostatnie egzaminy zimowe zdawałam, będąc już po terminie porodu i zaraz po feriach zimowych(tygodniowych) wróciłam na uczelnie – także uwierzcie, nie ma rzeczy nie do przejścia na tych studiach 😉 Na 5 roku są również jakieś drobne przedmioty (związane głównie ze specjalizacją), ale tak naprawdę jest to najlżejszy czas na tych studiach i można spokojnie zająć się wtedy pisaniem pracy magisterskiej oraz przygotowywaniem jej w laboratorium.
Chemiś.